Crisstimm

 
Присоединился: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
новый уровень: 
очков нужно: 151
Последняя игра
Буквы

Буквы

Буквы
55 дня назад

Jesienne utyskiwania

No popatrz Miły… Popatrz;  znów przydarzył się nam październik.

Pewnie znów zachłysnę się napojem z melancholii, na miodzie.

Ty kolejny sezon przekonać będziesz mnie chciał, że podzielnik

ciepła, przyda się, bo ponoć wtedy to się nieźle z kosztów schodzi.

 

 

Znów przed nami  wieczory z wiatrem, co szlocha niczym Gessler nad rozlanym mlekiem,

z pledami, katarem, termosem z kawą i jamnikami, które fajnie nogi grzeją.

Z infernalnym kacem po grzańcu, z ograną bajką z Osłem, Fioną, Shrekiem.

I ze światełkiem w tunelu, iż zima minie szast-prast  i z nierozważną, na lepsze, nadzieją.

 

 

Na pewno znów będziesz narzekał, że boli cię tam i tam i tu i jeszcze w kolanie.

Ja rankiem odkryję nową, pierwszorzędną wymówkę, by dziś znów nie pobiegać.

Za to wieczorem zapytam,  jak co jesień zresztą:  Skarbie?  Słuchasz mnie Kochany?

Czy ja ci się jeszcze podobam? Milczysz… Eee swoje wiem, więc nie nalegam.

 

 

Dopiero o brzasku, leżąc jeszcze w  inercji podotykowej  i  flanelowej pościeli

westchniesz:  ech Gapciu, nie marudź. Cieszmy się i to cieszmy  nieskrycie,

że chociaż strzyka nas tu i ówdzie i trochę też jakbyśmy już zesklerocieli

to jesień ta nachmurzyła niebo i polityków lecz nie zasnuła nasze życie.



https://www.youtube.com/watch?v=f4wVRboZmlI


Romans wielkomiejski (tekst literacki)

Wiem, że już to kiedyś dawałam ale dzisiaj pewien wpis z  pisma "Mucha" z 1927 roku (-Panno Różo! Na dowód jak panią szalenie kocham, mogę rzucić na chwilę cały mój majątek pod pani małe stopy! - A ile ty masz majątku, kochany Rafałuszek? - Ośm złotych) wywołał u mnie uśmiech i wspomnienie tej oto historyjki, równie ckliwej i pełnej miłości:

 

Choć dzień jeszcze nie wybudził się na dobre z miejskiej, dusznej nocy, Władeczek już odczuwał diabelne znużenie. I wcale nie było ono spowodowane przedłużającym się brakiem zajęcia rutynowego, zwanego pracą, czy też bezcelowym wysiłkiem fizycznym, przez jemiołów określanym gimnastyką albo i też wysiłkiem intelektualnym lub… Właściwie nie ma co dalej kombinować i wymieniać; Władek bowiem wyczerpany był brakiem perspektyw na szaleństwa sercowe zwane pospolicie zakochaniem. 

No bo jak to tak? 

Maj już przyszedł i wszyscy wkoło oczadzieli, nie wyłączając znajomej sąsiadki, podstarzałej wdowy Eulalii, robiącej oczy dziwnie marzące do listowego, co więcej, również sklepikarza, stójkowego w wieku przedemerytalnym, jak i też pana Zygmunta -„złotej rączki” z ulicy Owsianej. No i właśnie Władek, też by tak legularnie chciał, jak Lila (tyle że nie do listowego, stójkowego, sklepikarza oraz pana Zygmunta-„złotej rączki” z Owsianej). Wstyd się przyznać, ale w ostatnich tygodniach posuchy miłosnej to nawet nie miał okazji uszczypnąć entuzjastycznie jakąkolwiek pannę, w co nieco. W minionych miesiącach nie wysłał ani jednego liściku intymnego z wyznaniem: „się mi podobasz”, ani też nawet nie było kogoś, do kogo miałby ochotę takowy ekspediować. Amba... Nie wspomnę też , że ostatniego, skradzionego, zasuszonego już buziaka, którego chowa wciąż na dnie serca, trzyma aż od października zaprzeszłego roku, gdy to nieco oszołomioną nadmiarem wyznań, emocji, wina porzeczkowego oraz smutku w tonie pożegnalnym, pannę Alutkę, odprowadzał na stację kolejową. Wracała nieboga skruszona, w lekkiej niesławie, po wielkomiejskich wojażach, na łono rodziny, na prowincję. A Władek jako jedyny ze znajomych, niepoczuwający się do jej infamii, odprowadził ją w ten pożegnalny, jednostronny „rejs” ku osamotnionemu macierzyństwu. 

- Ech, szucherny ten żywot - westchnął pragmatycznie nasz bohater. 

Ulica, w przeciwieństwie do Władka, była już całkiem obudzona, a nawet i pobudzona, czemu dawała wyraz poprzez przekrzykiwania przekupnia stojącego na rogu Uroczej i Wolnej, odgłos końskich kopyt, stukających o bruk, przy ciągnięciu zbyt ciężkiej dorożki, jak też świergot grupki wróbli, walczących o okruszki z pobliskiej piekarni Żyda Jedediasza albo i też przeciągły gwizd lokomotywy z pobliskiego dworca kolejowego. To ostatnie przywołało bolesne wspomnienie z dna duszy Władysława i wstrząsnęło jego pokładami liryzmu wewnętrznego oraz wywołało mocne pragnienie, jak najbardziej dosłowne. 

Posrany ten żywot i zwyczajnie tandecki! - Już nie westchnął, a wręcz zakrzyknął nasz bohater, mijając paskudną spelunkę, zwaną przez znawców tematu „Parowozownią”. 

Okna tego zakładu gastronomicznego, choć nie do końca wymyte, ukazywały jednak cokolwiek z wnętrza lokalu. I choć w jej wystroju nie było w sumie nic, czym przechodzień z ulicy mógłby poczuć się przyzwany, to jednak pewien szczegół przykuł wzrok Władysława. Uchwycił bowiem zarys postaci dziewczęcej sunącej ścierką w poprzek blatu stolika. Przychyliła się ona przy czynności tej tak, iż zarys jej nóżek wręcz onieśmielił na moment, stojącego na środku trotuaru Władeczka. Na szczęście, jedynie na jakieś piętnaście sekund, bo potem zaraz zebrał odwagę w sobie i śmiało wkroczył w czeluści pokoi mrocznych, zwanych przez znawców i bywalców, nie bez kozery, „Parowozownią”. 

A tam… 

Dziewczę, które Władek poznał już na tyle, by wiedzieć, iż podejrzewać można, że schludne i dbające nad wyraz o czystość, okazało się również być… jawną anielicą. Włos półdługi, jasny, ściągnięty w filuterny ogonek z tyłu głowy, oczęta lazurowe, usta wygięte w najpiękniejszy uśmiech pod słońcem polskiem oraz… i tu wręcz wryło Władysława w podłogę – zjawiskowe absolutnie nogi. Nogi, jakich nie powstydziłaby się najbardziej rasowa na świecie klaczka arabska czystej krwi! Nogi, które oszałamiały na wskroś i uduchowiały równolegle. 

Tak jest! To właśnie była owa miłość od pierwszego wejrzenia! To było to, czego szukał Władek bezkompromisowo; to grom z jasnego nieba, objawienie, a nawet wręcz; jakieś takie zesztywnienie buduarowe. No teraz to tylko objawić się pannie z najlepszej strony, pokazać, iż jest się nie byle fatygantem, teraz to tylko, olśnić, rozentuzjazmować, rozpalić do czerwoności, a potem tylko poprowadzić do ołtarza i żyć... bardzo długo i bardzo szczęśliwie w małym, białym domku na przedmieściach. Mieć psa rasy bardzo wybrednej, dwoje dzieci, pelargonie w oknach… Ach! A... i zapytać się wpierw, o imię tej anielicy. 

I od tego właśnie postanowił zacząć romans nasz Władeczek. 

Usiadł przy drugim stoliku od ściany, założył nogę na nogę w bardzo eleganckim stylu, przywołał wykwintnym ruchem ręki pannę i zadysponował sobie pokaźne śniadanko z menu. 

Gdy dziewczę podawało do stolika zamówienie, Władysław stentorowym głosem (specjalnie obniżył go o dwa tony) zagaił: 

- Taka alegancka panienka to jak nic musi mieć bez liku absztyfikantów. 

- A gdzieżby? Szanowny pan raczy se poważne żarty stroić – burknęła kelnereczka. 

- Powaga! Nie żebym tak bez salonowego alibi pannie kity wciskał. - Na poręczenie swych słów i intencji szanowny pan buchnął się w pierś z całej siły, co zresztą sprawiło, iż połykany właśnie śledzik w zalewie octowej lekko ugrzązł w gardle. 

Gdy już doszedł po długim kasłaniu do siebie, lekko zachrypniętym głosem wydusił: 

- Kieliszeczek, złociutka, bo mnie coś w cherchlu utknęło. 

Panna w try miga uwinęła się z poleceniem, tym bardziej, iż poza panem Władysławem nikogo jeszcze ze stałych bywalców oraz innej klienteli w restauracji nie było. 

I wtedy Władeczek przystąpił do bezpośredniego szturmu: 

- Fajnista panienka to i imię musi mieć najpierwsze, co? 

Kelnereczka lekko przymrużyła oczy i przenikliwie popatrzyła. Nie od razu odpowiedziała. Widać była z tych bardziej na bajer ostrożnych. 

- A nawet jak fajniste, to co? 

- Eee, panna pewnie pomyślała, że jaki chomąt ze mnie jednakowoż? A to nie tak. Mnie to chce się poznać imię takiego anioła, jak pani. Modlić się potem będzie do kogo w wolne popołudnia… 

Widać argumenty trafiły do dziewczęcia, bo krótko odpowiedziała: 

- Kazimiera. 

Po czym odeszła do swych obowiązków truchcikiem, bowiem właśnie weszło dwóch klientów i od progu zawołało iż, trochę ich, po wczorajszym, suszy. 

Rzucił Władysław jeszcze spojrzenie na odchodzące, bajeczne łydki, westchnął i przepił sam do siebie. 

- Strzała! 

Po czym raz jeszcze westchnął. 

- Ech lalki, lalki... 

A gdy skonsumował zadysponowane śniadanko, nadal czuł głód, tyle że głód jakby bardziej miłosny…No i też poczuł pragnienie, tyle że diabelsko gastronomiczne. 

- Panno Kazimiero! – Zakrzyknął w stronę baru. 

- No jestem. – stanęła lekko zdyszana przy stoliku. – Czymże to usłużyć szanownemu? 

- Hrabini! Seteczkę gołdy! Momentalnie! 

- Już się robi! - Furknęła i tylko jej nieziemskie łydki ponownie zamigotały w oczach Władysława. 

- Moja musi być obowiązkowo – zaprzysiągł szeptem Władeczek i pogrążył się w rojeniach majowo-miłosnych. Widział już siebie w aleganckich sztanach, w wyglancowanych sztybletach, z przepyszną kelnerką u boku, przechadzających się w niedzielne popołudnie po bulwarach, wśród zazdrosnych spojrzeń ferajny i byłych, niedoszłych kochanek. Słyszał już te ochy i achy, pełne zawiści wzdychania i czuł jak rośnie w nim duma z najwyższej próby wybranki. 

Rozsiadł się wygodniej, poczuł się bardziej swojsko, zatoczył koło mocnym, stanowczym spojrzeniem. A co? Przecież to jego przyszła małżonka tu gospodarzyła.  

Stali bywalcy, którzy weszli po Władysławie zdecydowanie zbyt mocno fatygowali pannę Kazimierę i Władek odczuł zniecierpliwienie oraz głód jej bezpośredniej obecności. 

- Panno Kaziu, ogóreczka kiszonego bym se usilnie zażyczył – huknął pełnym głosem. 

Panna Kazia z miną wciąż przepisowo kulturalną podała zielonego zakiszonego, po czym ze sporą dawką lekkości ponownie odeszła ku swym obowiązkom. 

Rozczarowanie lekko ukłuło Władeczka. Jakże to tak? Wielce obiecujące były początki, a teraz taka jakby... zupełnie niewłaściwa obojętność? 

- Panno Kaziu?! 

Zdążył przyzwyczaić się już do jej natychmiastowej reakcji, toteż ogarnęło go ogromne niezadowolenie, iż nie przybiegła na zawołanie. Jednak chwilę później sam ją sobie usprawiedliwiał. 

- Zapracowana. Bidulka moja. A te kiziory nic tylko ją fatygują wte i wewte. 

Pogładził się po karku i głośno odchrząknął. 

No, jak długo można tak czekać? 

Znów odchrząknął, głośno zagarniając ślinę. To powinno zadziałać. Jednak, gdy i ten manewr nie wypalił, zakaszlał, a potem lekko zatupał i zastukał w stolik. 

I owszem, zwrócił uwagę, tyle że stałych bywalców. 

- Szanowny pan, czego zbędny hopsztos czyni? Przyndzie czas, przyndzie obsługa – zbeształ go jeden z nich. 

Już miał Władeczek na końcu języka finezyjną ripostę, która w same pięty poszłaby by rozmówcom, gdy zjawiła się urocza kelnereczka. 

- Królowo! – zakrzyknął prawie na wdechu. - Pić się chce wciąż okrutnie, daj mnie jeszcze seteczkę… albo nie! Lornetę. Aaa i oczywiście meduzę pod to. 

Kelnerka obrzuciła go wnikliwym spojrzeniem, które Władek odebrał jako czułe i pełne podziwu dla jego osoby, coś tam zamruczała pod nosem i odeszła, by po chwili powrócić ze spełnionym zamówieniem. 

Na zycher jej się mocno podobam, pomyślał i obrzucił triumfalnym wzrokiem siedzących w rogu stałych bywalców. A te lutki w życiu nie zdobyłby przychylności takiej glanc kobitki. 

Knajpa pomału zapełniała się gośćmi, a dzień zmierzał w kierunku wieczora. 

Władek miał już niebagatelną konsumpcję na sumieniu, a i z seteczek powstawała już druga dziesiątka. Coraz trudniej było doprosić się niepodzielnej uwagi panny Kazimiery i z coraz mniejszą gorliwością spełniała zamówienia. 

W końcu, gdy po kilkunastu minutach nawoływania podeszła, miała wyraźnie nieżyczliwy wyraz twarzy i srogie spojrzenie. Jednak Władek wziął to za zmęczenie i nawet przemknęła mu myśl, że gdy zostanie jego żoną zakaże jej tak ciężko pracować albo przynajmniej ograniczy tę jej zawodową swobodę. 

- Szanowny pan ma już u nas w poczęstunku okrągłe czterdzieści trzy złote, trzynaście groszy. Czy mógłby szanowny uiścić bieżący rachuneczek przed dalszym zamawianiem? 

No i tu nastąpiła mała konsternacja. Bo choć Władeczek nieba by uchylił swojej bogdance, to akurat takiej kwoty nie posiadał. Ba! W sumie to nie posiadał żadnej, tyle że w tym majowym amoku miłosnym zupełnie o tym zapomniał. 

- Nie będę tu madonno żadnych kabałek opowiadał i powiem wprost, że z tego rachunku to będą nici – wyznał z rozbrajającą szczerością. 

Przez moment myślał, że ujmie ją ta prostolinijna uczciwość i jakoś się tam dogadają, tymczasem panna Kazia zareagowała zupełnie nie po jego myśli. Ujęła się pod boki, zmarszczyła brwi i zakrzyknęła wielce oburzona: 

- Czego to? Pan szanowny raczysz se diabelsko kpić? 

- Nie no, bynajmniej, jak pragnę zdrowia! Tyle, że z kabony właściwie nic nie będzie… Aczkolwiek, jest i sprawa taka… chciałem do niezrównanych nóżek szanownej się pokłonić i rzec coś w materii bardziej poufnej. 

- Paaanie! – zakrzyknęła oburzona Kazimiera. – Czego mi tu farmazony wciskasz? Płać pan natychmiast i to już! 

- Kiedy mówiłem, że nie ma sensu szarpać rymanarki i sięgać do piterka, bo zwyczajnie płótno w kieszeni. 

Tego już było za wiele. Rozeźlona pracownica pchnęła lekko klienta i wrzasnęła mu wprost do ucha. 

- Kizior szubrawy! 

Chciał Władeczek ułagodzić sytuację, obiecać, że wszystko, jak należy, spłaci w odpowiednim czasie, że teraz to nie jest zasadnicze, bo tak właściwie najważniejsze jest rodzące się właśnie uczucie i to właśnie trzeba pielęgnować, a nie martwić się o przyziemne sprawy gotówkowe. 

- Panno Kaziu, to nie że ja jaki byle gzymsik jestem, nie, Boże broń! Ja to leguralnie, chciałem oświadczyć, że choć gotóweczki brak to jest osobista ekscytacja paninymi wdziękami i jest nawet pewna stronniczość w tym względzie… No fakt, jestem i może lekutko pod ankoholem, ale jak Bozie kocham, to wszyściutko oddam, a ciebie madonno… 

Panna Kazia nie dała jednak dokończyć tej pełnej emfazy myśli i zareagowała zwyczajnie ordynarnie, bowiem zawołała w kierunku kuchni, by dali znać na policję, że niby jest poważna chryja. 

I tu faktycznie zrobił się niezły rejwach. Stali bywalcy wtrącili się w dyskurs, wyzywając pana Władeczka od andrusów i szumowin. 

- Ale kochani, pod chajrem, ja to wszystko ułagodzę! – zaklinał się nasz bohater ze łzami w oczach. Jednak nie dało się, otoczyli go, zwyzywali, poszturchali, a jeden skakaniec kopnął dotkliwie w łydkę. 

W całym tym zamęcie pogubił się nasz Władeczek i choć kochał już mocno pannę Kazimierę, to niefortunnym zbiegiem okoliczności, broniąc się przed atakami hordy barowej i ją rąbnął z całej siły w prawe ramię. 

- Auuuuć – zawyła anielica i dorzuciła kilka zupełnie nieniebiańskich epitetów. 

Gdy zjawił się stójkowy, Władziu praktycznie był już obezwładniony. 

Inna sprawa, że faktycznie zaprzestał ataku i obrony i zwyczajnie poddał się emocjom spływającym kroplami po twarzy. 

- Tufta jedna bez czci – sapał, gdy go odprowadzano do aresztu. 

- Widzi władza? Widzi? Przecież na taki mortus każden może się naciąć... Nawet najbardziej oblatany meter. Nie ma chodu... Czego to kobieta może uczynić z porządnego człowieka? Żaden mantyka ze mnie, a ta raszpla takie farmazony na mnie nagadała, obsztorcowała jak wlezie... Panie władzo, a przecież ja ją… 

- Spokojnie wszystko wyjaśnimy na komisariacie. 

Dał się Władeczek odprowadzić na dołek, bo dotarło już do niego, że na nic zda się raban robić. I choć wciąż w nim siedziała złość na odrzucenie prawie-oświadczyn, to równie mocno siedziało przekonanie, iż drugich takich rarytnych nóżek nie znajdzie na całym świecie i że doświadczył właśnie dotnięcia najprawdziwszej miłości. 

- Nie mogę żyć bez niej! – oświadczył w komisariacie na pytanie o nazwisko. 

Policjanci pokiwali ze zrozumieniem głowami, jednak upierali się przy tym, aby zdradził, jak się nazywa. 

- Pod słowem, wrócę tam i zdobędę ją! 

I tu Władeczek kompletnie się rozkleił, bowiem dotarło do niego jak niewiele brakowało, by majowa miłość odmieniła koleje losu i jak pierwszorzędnie to schrzanił. 

- A dajcie mnie lepiej, panie salceson, dożywotkę. Bez Kazi wyłącznie amba. 

Dyżurny wiekowy był człowiek i niejeden złamany żywot już widział, więc bez zbędnych ceregieli pchnął nieszczęśnika w kierunku celi i uśmiechając się smętnie poradził. 

- Utnij ty se lepiej szlumerka, spory pobyt cię tu czeka, a ksiuty same przejdą do jutra. 

A potem, gdy już po spełnieniu powinności służbowych, został sam w pokoju, ciężko przysiadł na krzesełku, pokiwał głową i filozoficznie westchnął: 

- Maj. Maj. Maj. A co roku to samo; ksiuty, lalki, farmazony… Ferajnie maj miesza w makówkach, a my ślipiami świecimy, że w pakamerze miast, jak należy, prawinnych apaszy, samych fatygantów puszkujemy. Sakramencka majówka! K…lempa mać!


Bajki na (wieczystą) dobranoc

Opowiedz mi bajkę tatusiu.

Mamo, a bajka na dobranoc?

Kto z nas rodziców nie słyszał tych słów?

     Bajki to rytuał, tradycja i budowanie więzi na całe życie - do tego stwierdzenia nie trzeba być wielkim odkrywcą. Wymyślamy je, opowiadamy, czytamy, oglądamy, niektóre znamy na pamięć. "Jaś i Małgosia", "Kopciuszek", "Tomcio Paluch", "Śpiąca Królewna" i wiele, wiele innych. Klasyka Andersena, Perraulta, wierszowane cudeńka Brzechwy i Tuwima, no i oczywiście bajki braci Grimm.

Na opowieściach tych ostatnich wychowały się pokolenia. Czy aby na pewno? Czy bajki, jakie znamy to faktycznie oryginalne teksty Jacoba i Wilhelma Grimm'ów?

     Pozwolę sobie wspomnieć słów kilka o tym, w jaki sposób doszło do powstania tego zbioru baśni.

     Po klęsce Prus pod Jeną powstał pomysł, aby podbudować morale narodu poprzez spisanie opowieści i bajań ludowych. Podjęli się tego bracia Grimm, jednak wszystko na to wskazuje, że nie zbierali ich sami, odwiedzając i wysłuchując bajarzy i bajarki, lecz robili to poprzez wynajętych współpracowników (głównie kobiety). Dlatego nie wiadomo ile w tym oryginalnych opowieści, a ile zostało dodane przez przekazujących. Część tekstów spisana została ze starych ksiąg, a bracia przeredagowali je na własną modłę. I tu też trudno dociec na ile, gdyż sami zniszczyli własne archiwum. A zmieniali dużo, ze względów politycznych jak też "względów politycznych".

Pierwsza edycja baśni ukazała się w 1812 roku, potem przez pięćdziesiąt lat każde nowe wydanie było przez Grimmów cenzurowane.

   Próbę rekonstrukcji oryginalnych opowieści podjął się germanista, profesor Jack Zipes w książce "The Original Folk and Fairy Tales of the Brothers Grimm: The Complete First Edition".

   Przytoczę kilka nieznanych perełek oraz takie, które zna każde dziecko.

   "Jak dzieci bawiły się w rzeź" mało kto zna i chyba dobrze - to opowieść o rodzeństwie, zabawiającym się w rzeźnika. Jeden z braci zabija drugiego, który udaje prosiaka. Gdy zbrodnię odkrywa matka własnoręcznie karze syna... wbijając małemu mordercy sztylet w serce. W tym czasie niedopilnowane trzecie dziecię topi się w kąpieli. Zrozpaczona kobieta popełnia samobójstwo przez powieszenie się. Po pewnym czasie wraca ojciec i gdy odkrywa dramat z rozpaczy umiera.

    Niewiele "lepsza" jest pierwotna wersja bajki o Czerwonym Kapturku, w którym nie ma ani czerwonego kaptura, ani gajowego. Jest za to kilka innych wątków. Początek bajki dość zbieżny do dzisiejszego ale dalej...

" Wilk obrał drugą drogę i jako pierwszy dotarł do domu babci. Zabił ją, jej krew wlał do butelki, a kawałki ciała pokrojone w plastry umieścił na półmisku. Następnie przebrał się w babciną nocną koszulę, położył się w łóżku i czekał."

Gdy dziewczynka dotarła do domku babci przebrany zwierz wita ją serdecznie i zachęca do napicia się wina i spróbowania plasterków mięsa leżących w spiżarni. Nieświadomy Czerwony Kapturek zgadza się i raczy się makabrycznym poczęstunkiem.  Jakby tego było mało, wilk zaprasza ją do łóżka.

" - Wtedy wilk rzekł: Rozbierz się i połóż się ze mną.

- Gdzie mam położyć fartuszek?

- Wrzuć go do ognia, nie będzie ci już więcej potrzebny.

Zdejmując ubrania – gorsecik, spódnicę, halkę i pończochy – dziewczynka zadawała to samo pytanie, a wilk za każdym razem odpowiadał: – wrzuć to do ognia, nie będzie ci już potrzebne."

Dalej jest jeszcze gorzej. Dziewczynka kładzie się do łóżka, wilk ją pożera i... to już koniec bajki. Nikt jej nie ratuje, nikt dziecka nie szuka, nie ma problemu, ot – tak bywa.

   Złe macochy to "klasyka klasyki" postaci bajkowych, znamy je z wielu opowieści, jak na przykład ze "Śnieżki" czy "Jasiu i Małgosi". Zdaniem profesora Zipesa w oryginalnych wersjach były biologicznymi matkami głównych bohaterów, jednak w wyniku cenzury zostały zamienione na macochy.  

   W jednej z odkurzonych przez Zipesa baśni "Dzieci czasu głodu", matka jest chora psychicznie i bardzo osłabiona. Mówi córkom, że musi je zabić i zjeść, by przeżyć.

   W "Jasiu i Małgosi" pierwotnie nie zła macocha lecz "kochający" rodzice prowadzą dzieci do lasu, by zwyczajnie pozbyć się w czasie głodu nieproduktywnych gąb do wyżywienia. W tej wersji nie czarownica, a żona diabła knuje plan zabicia rodzeństwa i nie w piecu lecz na koziołku do cięcia drewna. Tam mają się dzieci podłożyć pod topór i wykrwawić na śmierć. Na szczęście wykazują się one ogromnym sprytem i proszą wiedźmę, aby pokazała im, jak dostać się na koziołka. Podrzynają jej gardło i uciekają. Ciekawostką jest, iż w francuskiej wersji, gdzie Baba Jagę zastępuje olbrzym, Jaś namawia wielkoluda do poderżnięcia gardeł własnym dzieciom.

    Kto nie pamięta z dzieciństwa  disney'owskiej produkcji - "Kopciuszek"? Ta baśń ma jednak wiele osobliwych wariantów. W jednym z nich bohaterka zostaje służącą po ucieczce od własnego ojca, który pragnął ją poślubić i dać upust kazirodczym żądzom. W innej - siostry namawiane przez matkę ucinają sobie nożem pięty i palce u stóp, by zmieścić je w szklanym trzewiczku. Małe gołąbki powiadamiają księcia, że na buciku znajduje się krew. Odrzuca on obie kandydatury, by odkryć, że prawdziwą właścicielką butów jest Kopciuszek. Siostry dochodzą do wniosku, że skoro żadna nie może być żoną księcia, to warto wyciągnąć zysk z bycia jego szwagierką. Wybierają się na wesele, lecz tam czeka na nie ponura niespodzianka. W ramach kary "potulne gołąbki" wydziobują im oczy. W innej wersji jest jeszcze gorzej:

"Zła macocha próbuje wepchnąć Kopciuszka do pieca, ale przez pomyłkę zabija w ogniu własną córkę".

     No i „Śpiąca Królewna”. Co prawda jest to baśń autorstwa Charles’a Perraulta, jednak istnieje również w wersji braci Grimm, którzy spisali przekazywaną ustnie wersję bajki. Romantyczna historia o wielkiej miłości i pokonaniu dzięki niej problemu ze sennością właściwie jest opowieścią o gwałcie i walce z teściową. Nie ma bowiem mowy o tym, że pocałunek Księcia obudził królewnę, by mogli „żyć długo i szczęśliwie”. Książę bowiem „skonsumował związek” w trakcie snu wybranki i dopiero urodzone z tego sennego pożycia dzieci, gryząc ją, podczas ssania mleka z piersi, budzą ze snu.  W jednej z wersji teściowa, nota bene ludożercza olbrzymka, próbuje również "ugrać" coś dla siebie  zjadając swoje wnuki, co jednak przebudzenie Królewny uniemożliwia. A towarzyskim smaczkiem jest też to, iż ponoć Książę, gdy uwiódł naszą bohaterkę już był „żonaty i dzieciaty”.

     Kończę już ten bajeczny horror bajką "Mogiłka", którą przytoczę w całości bo krótka (choć uprzedzam drastyczna):

   "Było sobie niegdyś uparte dziecko, a nie robiło nic, czego chciałaby matka. Dlatego nie miał w nim Bóg upodobania, zesłał nań chorobę i żaden lekarz nie umiał mu pomóc. Wnet leżało na łożu śmierci. Gdy opuszczono je do grobu i przykryto ziemią, nagle wyłoniła się z niej rączka i sięgała w górę, a przysypywanie jej świeżą ziemią nic nie dawało. Rączka ciągle wychodziła na wierzch. Matka musiała tedy podejść do grobu i chłostać rączkę rózgą, a gdy to uczyniła, rączka schowała się i dziecko odnalazło swój pokój pod ziemią."

    Niewątpliwie powyższe bajki szokują. Jednak trzeba pamiętać, iż powstawały w zupełnie innych czasach, gdy styczność ze złem i okrucieństwem było czymś oczywistym już od najmłodszych lat. Dzieci uczestniczyły w życiu dorosłych często bez taryfy ulgowej.  Nawet dzisiaj zdaniem wielu psychologów nie powinno się pozbawiać dzieci możliwości konfrontacji ze strachem i złem w baśniach, które mają funkcję terapeutyczną i pomagają uporać się z prawdziwymi, życiowymi lękami.

No tak... Być może jest w tym sporo racji lecz przyznam się, że swoim dzieciom raczej zafundowałabym  taką terapię raczej dopiero teraz, gdy są u progu dorosłości.


Cytaty za: ciekawostkihistoryczne.pl

tekst bajki "Mogiłka" za grimmstories.com


Fortuna, namiętność, zdrada i... złoty cadillac (Opowieści kryminalne)

    W dzisiejszym wpisie wracam w klimaty kryminalne i mam dla Was niezwykłą historię, w której można odnaleźć piękną kobietę, przystojnych mężczyzn, ogromne pieniądze, urodę, wdzięk, blask śmietanki towarzyskiej a także seks, chciwość, zdradę i złamanie obyczajowego tabu, aż w końcu i... Zapraszam.
    Stany Zjednoczone, początek lat sześćdziesiątych, okres do którego "Jankesi" wracają z nostalgią. W dobrym samopoczuciu utwierdza Amerykanów powojenny  okres prosperity lat pięćdziesiątych. Jego koło zamachowe jeszcze się toczy i dopiera dekada lat siedemdziesiątych zburzy tę przedziwną, narodową "bańkę mydlaną". Z drugiej strony na horyzoncie już pojawiają się lewicujące prądy, na ogół wśród ówczesnej młodzieży, zarzucające wcześniejszym pokoleniom konformizm i nadmierną racjonalność, szukające samorealizacji w pogłębionej duchowości i niewahające się odnajdywać ją również w eksperymentach z środkami odurzającymi. Wszystko to zapewne jest ciekawe, jednak nasza opowieść toczy się w kręgach, gdzie wciąż jeszcze na topie jest amerykańska bajka o "pucybucie, który został milionerem".

    I tu pojawia się pierwszy bohater naszej opowieści. Ktoś, kto dokładnie uosabia mit amerykańskiego symbolu sukcesu -  Jacques Mossler. Urodził się w Rumunii i jako młody chłopak wraz z rodziną wyemigrował do Stanów by osiedlić się w Chicago. Po śmierci ojca, młodzieniec zmuszony został rzucić szkołę by pomóc w utrzymaniu rodziny. Zaczął swą niebywałą karierę od sprzedaży gazet, potem wyszukiwał coraz bardziej dochodowe zajęcia by wreszcie odnaleźć "swoją niszę" , która poprowadziła go na wyżyny finansowe i społeczne. Stworzył sieć punktów kredytowych, nastawionych na udzielanie pożyczek na zakup produktu, który szturmem wchodził w codzienność społeczności amerykańskiej - samochodów. Nie oszukujmy się, Mossler nie stronił od lichwy i brudnych zagrywek a one przysporzyły mu wraz z upływem lat sporą grupę wrogów. Ożenił się z przyjaciółką z lat młodzieńczych, urodziły się im cztery córki, jednak małżeństwo nie przetrwało próby czasu i Jacques rozwiódł się u schyłku lat czterdziestych. Przystojny, bogaty rozwodnik na ogół nie pozostaje zbyt długo sam więc i nasz bohater szybko pocieszył się po nieudanym związku. Na jednym z balów charytatywnych poznał piękną, platynową blondynkę Candace, zwaną pieszczotliwie Candy. Dziewczyna miała dwadzieścia osiem lat, podobnie jak Mossler, nieudany związek za sobą, dwójkę dzieci i stworzoną przez siebie agencję modelek. I choć pochodziła z rolniczej, wielodzietnej rodziny i miała niełatwy start w życie, to dzięki przedsiębiorczości, uporowi i niebywałemu wdziękowi trafiła na nowoorleańskie salony, gdzie zetknęła się z naszym bohaterem. Jacques stracił dla niej głowę. Jej niebywały urok, południowa słodycz, elegancja i uroda sprawiły, że już w pół roku po poznaniu ożenił się z nią.

75202561.jpg

Jacques Mossler

    Oczywiście, nie trzeba mówić, że dla Candy  było to prawdziwe spełnienie  bajki o Kopciuszku i niebywały awans społeczny. Została panią ogromnego, pełnego przepychu domu w Houston, mąż rozpieszczał ją kosztowną biżuterią i samochodami, obsypywał prezentami i oddał do dyspozycji "skromne" kieszonkowe - pięć tysięcy dolarów miesięcznie. Jednak sama rola żony nie wystarczała Candy, zasiadła w zarządzie firmy męża ale i też z dużym zaangażowaniem oddawała się inicjatywom społecznym. O niej samej i jej działalności charytatywnej nieraz pisano w miejscowych gazetach. Jej dobroczynność nie była jednak stworzona jedynie na potrzeby wizerunku celebrytki, gdy jednego razu dowiedziała się o szokującej sprawie zabójstwa pewnej kobiety przez męża i pozbawienia, w wyniku tego, opieki nad ich czwórką dzieci, bez wahania postanowiła je wraz z mężem adoptować.
75202846.jpg
Candy Mossler

  Chyba lubiła, gdy w domu było gwarno i rodzinnie bo gdy jej rodzona siostra poprosiła o pomoc dla swojego syna, również i jego przyjęła pod swój dach. Na początku lat sześćdziesiątych Melvin Lane Powers, przystojny, wysoki, blisko dwudziestoletni siostrzeniec zamieszkał wraz z Mosslerami. Ciotka zajęła się wprowadzaniem go w kręgi towarzyskiej śmietanki, a jej mąż zapewnił intratną posadę w swojej firmie. Chłopak, można powiedzieć "złapał Pana Boga za nogi" i przez dwa lata żył wraz z wujostwem w dobrej komitywie.
75202781.jpg
Melvin Lane Powers

   Jednak ta sielanka była dość pozorna. Z czasem coraz głośniej słychać było plotki, iż więź cioci i siostrzeńca wcale nie jest taka czysto rodzinna, a wręcz że zeszła na zupełnie niedozwolone ścieżki. Pogłoski o tym dotarły również i do Jacques'a Mosslera i choć trudno było mu w to uwierzyć, przeszukał rzeczy żony w poszukiwaniu dowodów i natrafił na jej pamiętnik. Wpisy w nim potwierdziły jego obawy. Candy miała romans ze swoim dwadzieścia jeden lat młodszym siostrzeńcem. Społeczność amerykańska jest na ogół pruderyjna, bywa czasami, iż w pewnych kręgach swoboda seksualna postrzegana jest z większą tolerancją. Jednak i tu, w kręgach wyższej society złamanie tabu kontaktów seksualnych z krewniakiem jest niewybaczalne. Słodka Candy spotkała się z obyczajową dezaprobatą, nie tylko potępiono ją a zaczęto również wytykać jej pochodzenie i doszukiwać się w nim przyczyny braku moralnego szkieletu. Mąż zaczął rozważać kwestię rozwodu, chciał również wnieść sprawę przeciwko Melvinowi o zniszczenie małżeństwa, prawnicy jednak doradzili wstrzymanie się z tym, a jedynie doradzili pozbycie się siostrzeńca żony z otoczenia. Mossler wyrzucił więc Powersa z posiadłości oraz z firmy, tamten nie przyjął tego ze skruchą, wręcz przeciwnie wygrażał się wujowi "na odchodnym" i zapowiedział, że wróci a Mossler gorzko pożałuje swej decyzji.
75202819.jpg

    Sama para małżonków również wstrzymała się z krokami rozwodowymi, podyktowane to było raczej nie chęcią odbudowy związku, co względami finansowymi. Pozorne zawieszenie broni trwało do 29 czerwca 1964 roku.
   We wczesnych godzinach porannych 30 czerwca do mieszkania multimilionera wkroczyła policja. Na miejscu zastali zszokowaną Candy, która zaprowadziła ich do pokoju, w którym leżał zamordowany Jacques Mossler. Otrzymał ponad trzydzieści pchnięć nożem a jego głowę rozbito szklaną figurką. Do samej rezydencji nie odnaleziono śladów włamania, a sąsiedzi zeznali, iż w nocy słyszeli szczekanie psa Mosslera i pokrzykiwania. Utrzymywano nawet, iż ktoś widział męską sylwetkę osoby wybiegającą w nocy z domu.
   Pani Mossler zeznała, iż w nocy miała niezwykle silny atak bólu migrenowego i wraz z dziećmi udała się do szpitala po pomoc. Zbrodnię na mężu odkryła po powrocie. Zasugerowała, iż napad może mieć podłoże rabunkowe lub... seksualne. Opowiedziała, iż podejrzewa męża o romans homoseksualny, który mógł zakończyć się zbrodnią, co miał potwierdzać strój zamordowanego. Ubrany był bowiem jedynie w szlafrok. Morderstwa dokonano z okrucieństwem i pod wpływem silnych emocji, na co wskazywały liczne rany. Sama Candy nie mogłaby zabić Mosslera bowiem nie byłoby to fizycznie możliwe. Dochodzeniowców na pewne tory skierował pamiętnik zabitego. Opisał on tam ostatnie dni oraz zdradę żony i siostrzeńca. Podejrzenia o mord zostały skierowane na Melvina Powersa. Miał motyw, wygrażał się ofierze a i fizycznie zdołałby powalić męża ciotki. Nie bez znaczenia jest fakt, iż  wraz ze swoją kochanką, zyskaliby najwięcej na tej okrutnej zbrodni no i co ważne, w przeciwieństwie do ciotki nie miał alibi na czas morderstwa.
75202813.jpg

     Wkrótce opinia publiczna zaczęła domagać się aktu oskarżenia wobec Candace Mossler i jej siostrzeńca Melvina Powersa.
Proces Mossler-Powers rozpoczął się w 1966 roku i szybko stał się niebywałą sensacją medialną. Pisały o nim prawie wszystkie amerykańskie gazety, a na proces dostać się przeciętnemu obywatelowi wręcz graniczyło z cudem. Ludzie traktowali go niczym sensacyjno-obyczajowe przedstawienie, zabierając nawet ze sobą lunch, by nie opuszczać ciężko zdobytych miejsc na sali sądowej, a sam proces, jako niezwykle lubieżny, został zastrzeżony dla osób w wieku powyżej dwudziestu jeden lat.  Candy Mossler była reprezentowana przez najlepszych prawników obrony. Aby opłacić legendarnego obrońcę musiała oddać mu akonto część swojej fortuny w biżuterii, diamentach i futrach  bowiem majątek po mężu został do czasu zakończenia procesu "zamrożony". Za radą adwokatów Candy wróciła z Rochester w stanie Minnesota , gdzie leczyła się na migrenę w Mayo Clinic, by dać się aresztować. Na lotnisku, gdy wracała, zgromadziło się mnóstwo dziennikarzy, czując znakomity materiał medialny. Piękna blondynka czuła się jednak w tej sytuacji jak ryba w wodzie, wydawał się być niewzruszona oskarżeniami i kiedy reporterzy zarzucali jej cudzołóstwo, kazirodztwo i morderstwo, z rozbrajającym uśmiechem wyznała: „Cóż, nikt nie jest doskonały”. Gdy filmowano ją podczas opuszczania aresztu i gdy pozostali więźniowie krzyczeli i rzucali na nią przekleństwa, uśmiechała się i posyłała do kamery całusy.

    W trakcie procesu świadkowie zeznali, iż nawet po wyrzuceniu Melvina z posiadłości, para kochanków nadal się spotykała i kontynuowała romans. Widywano ich obściskujących się, całujących, wręcz ostentacyjnie zainteresowanych sobą. Małżeństwo multimilionera i blond piękności praktycznie istniało tylko na papierze.

75202826.jpg

    "Cudownie wyglądasz na zdjęciu w złotym swetrze, pięknie opina twoje piersi", "leżeliśmy w wannie blisko siebie, jesteś moim bogiem, zrobię wszystko dla twojej miłości" pisał zakochany młodzieniec, a kochanka odpowiadała: " nie musisz być o nikogo zazdrosny, tylko ty się liczysz".
    Jeden ze świadków zeznał, iż widział ich kiedyś razem, a Candy ubrana była w futro, kiedy się rozchyliło, widać było, iż pod nim jest zupełnie naga. Być może była to prowokacja wobec męża do poczynienia pewnych kroków bowiem jeśli to on zażądałby rozwodu, zyskiwałaby dużo więc niż, gdyby zrobiła to sama.
    W tragiczny czas w pobliżu ofiary widywano kochanka żony i wiele poszlak wskazywało, iż to on był mordercą. Znaleziono jego odciski palców w miejscu zbrodni, a na ubraniu ślady krwi (pamiętajmy, że to lata 60te i nie stosuje się jeszcze identyfikacji DNA).
Prokuraturze udaje się odnaleźć świadków, którzy "dolewają oliwy do ognia" już i tak niezwykle gorącego procesu. Dwóch byłych skazańców twierdzi, że dostali zaliczkę na poczet morderstwa Jacquesa Mosslera. Odnajduje się jeszcze jeden przestępca, który również twierdzi, iż dostał podobne zlecenie ale się go nie podjął. Oskarżyciele wysuwają argument, iż samo alibi oskarżonej również jest dość słabe, bowiem stać ją było w tamtą noc na wezwanie osobistego lekarza i nie musiała jechać wraz z dziećmi do szpitala, no chyba że chciała zostawić męża samego. Również sama otoczka skandalu działa na niekorzyść kochanków. Wydaje się, iż udowodnienie winy Candy i Melvinowi to "bułka z masłem".
75202816.jpg
     Jednak nie zapominajmy, iż Candy ma za sobą najlepszych adwokatów, pieniądze i coś, czego oskarżyciele nie docenili... niezwykły urok i słodycz. Medialnie czuła się jak ryba w wodzie w otoczeniu dziennikarzy i błysku flaszy, uwielbiała gdy otaczał ją tłum, rozdawała autografy, a fakt iż adoptowane przez nią dzieci deklarowały poparcie dla niej, również wpływał pozytywnie na jej wizerunek. Jej obrońcy podkreślali, iż oskarżeni mieli być sądzeni nie za zdradę czy obyczajowy skandal lecz za morderstwo, a tu ich winę trzeba niezbicie udowodnić.
   Na sali sądowej trwała walka. Na świadków oskarżyciele powołali owych przestępców, którzy mieli dostać zlecenie na zabicie, jednak oni nie ukrywali, że są gotowi zeznawać choćby tylko dla samej "wycieczki" na zewnątrz murów więziennych. Jeden z nich opowiedział o swoich doświadczeniach z narkotykami, co kompletnie "spaliło" go w oczach przysięgłych. Obrońcy jako linię obrony przyjęli dyskredytację linii oskarżenia i sami nie powołali swoich świadków, co oznaczało prawo do ostatniego głosu. Mecenas w końcowej mowie pokazał cały swój kunszt oratorsko-prawniczy i wykazał iż oskarżenie nie udowodniło winy Candy Mossler i  Melvina Powersa. Po trzech dniach obrad i sześciu nierozstrzygniętych głosowaniach wreszcie sędzia ogłosił wyrok o... niewinności pary kochanków.  
     Mordercy  Jacques'a Mosslera nigdy nie odnaleziono bowiem policja i prokurator odmówili kontynuowania poszukiwań  podtrzymując swój wstępny wniosek, że to Candace Mossler i jej kochanek popełnili przestępstwo.
    Oni sami niczym w bajce odjechali w kierunku zachodzącego słońca złotym cadillacem, jednak Candy zapytana, o to czy zamierza wyjść za mąż za Mela odpowiedziała "ależ skąd?". Przez jakiś czas byli jeszcze parą, potem Candy wyszła za mąż za kogoś innego. Zmarła pięć lat później w wyniku przedawkowania leków przeciw migrenie, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Na jej pogrzebie pojawił się siostrzeniec w towarzystwie "atrakcyjnej blondynki". Z biegiem lat stał się ekstrawaganckim deweloperem nieruchomości, uwielbiającym styl  a'la "kowbojskie buty ze skóry aligatora", posiadającym ogromny jacht i oscylującym między bogactwem a bankructwem. Zmarł w 2010 roku.


Miłosne dylematy u szczytu... władzy

    Mamy teraz więcej czasu na domowe zajęcia, zwolnienie  biegu życiowego, zadumę ale i również na przyjrzenie się sprawom sprzed lat, ba nawet wieków. Podsuwam trochę przeredagowany i " podrasowany" tekst sprzed kilku lat, w którym znaleźć można i politykę, i sprawy wielkiego świata, ale i słabostki ludzkie, intymne wynurzenia, namiętności i to, co lubimy, choć się nie przyznajemy do tego, ploteczki o bliźnich.  Z pozdrowieniami #Zostańwdomu

   Nieograniczona władza daje nie tylko możliwość wpływania na wszelakie aspekty państwa i jednostek lecz również do możliwości posiadania (prawie) każdej kobiety. Słusznie zauważył Henry Kissinger: "Władza to największy afrodyzjak".

   Zacznę od króla cieszącego się powszechnym szacunkiem i otoczonego nimbem zwycięzcy - Jana III Sobieskiego. Jego skłonność do Marii Kazimiery d’Arquien de La Grange, znanej jako Królowa Marysieńka, jest jedną z bardziej znanych historii miłosnych władców polskich. Sobieski, wykształcony i obyty w świecie, nie był nowicjuszem w erotycznych manewrach, jednak gdy ujrzał Marię Kazimierę na jednym z dworskich bali, pokochał ją od pierwszego wejrzenia i przyrzekł żyć tylko dla niej. Nie poszło niestety po jego myśli. Maria została poślubiona przez Jana „Sobiepana” Zamoyskiego, a nawet urodziła mu cztery córki (a później jeszcze piątą). Mąż okazał się pijakiem i hulaką i znudziwszy się wdziękami żony zostawiał ją samą na wiele miesięcy. I tu pojawia się sąsiad, dawny konkurent - Jan Sobieski. Ich romans, z różnym natężeniem trwał do śmierci "Sobiepana". Potem to już prawie jak w bajce, ślub, który w dworskich kręgach spotkał się ze zgorszeniem, ze względu na zbyt krótką żałobę panny młodej, mały wypad Marii do Francji aby wyleczyć się z "francuskiej choroby" pozostawionej w spadku przez pierwszego męża, koronacja Jana na króla, dzieci, rodzina. O tym jak gorąco kochał Sobieski swą Marysieńkę świadczą fragmenty z listów do niej:
"Nie racz mi za złe mieć: mnie nie kapucynem ani kamedułem natura stworzyć chciała. Wszyscy na świecie ludzie, którzy mię znali, wierzyć temu nie mogli, abym się jedną żoną obejść mógł, a ja i z tą jedną cały rok już nie mieszkam, co nie tylko że się przyrodzeniu przykrzy, gdy mu się taki gwałt czyni, jako nie może być większy, ale i zdrowiu tak szkodzi, że już nie może bardziej. Ustawiczna gorączka dzień i noc, krosty po ciele, dymy do głowy takie, że się ledwie nie rozpada, a najbardziej począwszy od wiosny. W kolejnej epistole pisał frywolnie: A teraz całuję począwszy od busieńki, wszystkie śliczności, a najbardziej tyteńki, muszeczkę, pajączka i śliczne nóżeczki."
"Responsu na dwa listy moje nie mam jeszcze od Wci serca mego, w których prosiłem i teraz proszę, abyś mi oznajmiła o muszce, jeśli jej nie tęskno i jeśli nie przypada też kiedy apetyt, to uczyń tę rzecz; bom ja już ledwo żyw bez tego, moja duszo, ani spać, ani jeść, ani pić, ani chodzić, ani siedzieć niepodobna, żeby to milion razy na myśl przyjść nie miało, ale do ślicznej tylko muszeczki, którą całuję milion"
   Liczne rozłąki wpisane były w ich pożycie, ale wracając do domu, król zwykł uprzedzać małżonkę o rychłym przybyciu i życzył sobie, by żona nie myła się przez kilka dni. Jednak i oni nie ustrzegli się przed "złymi językami", które zarzucały królowej, iż przyprawia rogi swemu wojowniczemu mężowi choć nie zostało to potwierdzone a prawdą jest, iż po jego śmierci z nikim się nie związała. Jak zauważył jeden z naszych historyków :"wypada podkreślić, że Marysieńka tworzyła ze swym Jachniczkiem jedną z najbardziej dobranych par, jakie zasiadały na polskim tronie."


   Zapewne nie mniej bogate życie intymne miał wielki "Mały Kapral" - Napoleon Bonaparte. Cnotę swą stracił z premedytacją, nazywając ją "doświadczeniem filozoficznym" z prostytutką, w wieku osiemnastu lat. Jego największą miłością życia była równie kontrowersyjnie "liberalna" pod tym względem Józefina de Beauharnais, choć ich noc poślubna okazała się niewypałem - piesek Józefiny ugryzł świeżo poślubionego w nogę, a wściekły Bonaparte wyszedł i resztę godzin do rana poświęcił na studiowanie taktyki i strategii. Potem to działo się niczym w najlepszym brazylijskim serialu - schodzili się, kochali, kłócili i zdradzali. Ciekawostką jest to, że Napoleon również jak Sobieski lubił aby jego kobiety nie myły się zbyt często ale i też fakt, że miał słabość do militariów w alkowie.
   Cesarz Francuzów był człowiekiem uporządkowanym nawet w tej delikatnej materii. Albert Sylwian napisał o nim: "W owej dobie  jego apetyt seksualny przybrał formę wilczego głodu. Jako człowiek metodyczny, zorganizował odpowiednio do tego swoje życie osobiste. O dwa kroki od biura miał wkrótce buduarek, stosowny dla szybkich, a dyskretnych spotkań". I nie łudźmy się, że Mały Kapral darzył płeć piękną szczególną estymą, możemy się o tym przekonać się czytając zapiski pozostawione przez hrabiego Emmanuela de Las Casesa –  towarzysza zdetronizowanego monarchy na wyspie św. Heleny. Według jego świadectwa z ust Napoleona padały takie mądrości:
"My ludzie zachodu mamy o nich całkowicie błędne zdanie. Darząc niewiasty zbyt wielką atencją, zburzyliśmy naturalne relacje między obu płciami. Popełniliśmy wielki błąd traktując je niemal na równi z mężczyznami. O wiele sprawiedliwiej i rozsądniej postępują ludzie Wschodu, gdzie niewiasta należy w istocie do mężczyzny, bo przecież naturalną koleją rzeczy kobiety są naszymi niewolnicami. To że ośmielają się nami rządzić, wynika jedynie z naszego niezrozumiałego postępowania. Niewiasty wykorzystują przymioty dane im przez naturę, aby nas zwodzić i nami kierować. Na jedną dzięki której dobro czynimy, przypada sto takich, przez które popełniamy głupstwa."
   My Polacy lubimy jednak sięgać do historii o nim i pięknej Polce czyli do romansu z Marią Walewską, podsuniętą mu przez jej stetryczałego męża. Złożona w ofierze na ołtarzu Ojczyzny, zemdlała "w trakcie", co nie przeszkodziło Bonapartemu dokończyć dzieła. Jak wiemy jednak ich romans wydał owoce w postaci potomstwa ale i ponoć większej sympatii Cesarza dla rodaków kochanki. Jej samej podarował naszyjnik ze złota z diamentami, pałacyk w Paryżu oraz wiele innych posiadłości ziemskich.
   Wróćmy jednak do samego Napoleona, jego miłosnych podbojów i plotek o nich; ponoć wśród jego licznych kochanek znalazła się tak niezwykle ognista Włoszka, że jej namiętność "zwichnęła mu przyrodzenie".
   Gdy Bonaparte, który za wszelką ceną dążył do pozostawienia po sobie legalnego dziedzica, "dostał rękę" habsburżanki Marii Luizy, ślub musiał odbyć się per procura, jednak zaraz po nim panna młoda udała się w podróż na spotkanie panem młodym. Do ich "sam na sam" doszło w lesie pod Compiégne i tu również Napoleon nie bawił się w konwenanse, wsiadł do karety małżonki i natychmiast skonsumował związek.
   Po jego śmierci dokonano sekcji zwłok, lekarz który je  przeprowadzał stwierdził, że Cesarz był blady i nieowłosiony, a przyrodzenie miał niewielkie. Najbardziej żenujące jest to, że zostało ono odjęte, zakonserwowane i w 1969 roku dom aukcyjny Christie's wystawił je na sprzedaż.
 

   Mumifikacji, jak wie (prawie) każdy z nas, poddano również Włodzimierza Ilijcza Uljanowa.
   W niezliczonych biografiach i różnorakich wspomnieniach, daremnie szukać najmniejszej wzmianki o sprawach sercowych Lenina. Można odnieść wrażenie, że pochłaniały go całkowicie książki i rewolucyjne marzenia, a sam wódz Rewolucji Październikowej był przykładnym mężem. Za młodu pociągały go dwie kobiety: Nadieżda Krupska i Apollinaria Jakubowa. Tej drugiej oświadczył się, ale został odrzucony. Ponoć, gdy trafił do więzienia za działalność wywrotową, napisał do obu pań aby pojawiły się pod oknem jego celi. Prośbę spełniła tylko Nadieżda. Nie była piękna. Pisarz Ilja Erenburg zauważył, że "jeden rzut oka na Krupską i wiadomo, że Lenin nie interesował się kobietami".
   Powyższe to jednak tylko pozory, Uljanow od kobiet nie stronił, a nawet, jak wiele wskazuje, miał również wielką skłonność do "burżujek".
   Zagadkową postacią jest kobieta, która pojawiła się w jego życiu już po ślubie z Krupską, Inessa Armand. Tworzyli przez wiele lat przedziwny trójkąt; rewolucjonista, który o kobietach mówił, że nie spotkał jeszcze takiej , która by przeczytała cały „Kapitał”, zrozumiała kolejowy rozkład jazdy i potrafiła grać w szachy, schorowana i wpatrzona w męża żona i Francuzka z dość bujną przeszłością. Wiele wskazuje na to, że była jego kochanką, gdy zmarła, jej ciało sprowadzono do Moskwy (przed śmiercią rozstali się) i pochowano w ołowianej trumnie pod murami Kremla, a Lenin z Krupską zajęli się wychowaniem jej dzieci.
   Sam Uljanow zmarł cztery lata później. Sekcja wykazała, że cierpiał na zaawansowany syfilis. Gdzie go złapał, nie wiadomo.


   Inteligentny i towarzyski, świetny śpiewak, lubiący róże i mimozy zmieniający się ponurego, zimnego i bezlitosnego satrapę - Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili, znany prawie każdemu na świecie jako towarzysz Stalin. We wczesnych latach młodości był innym człowiekiem niż zapamiętała go historia. Miał dwie wiele miłości: żonę Kato, czyli Jekaterinę Swanidze i rewolucję. Ta druga jednak zdominowała wszelkie inne aspekty życia Stalina i mimo, iż zdawał się być bardzo szczęśliwy z małżonką i małym synkiem, bez wahania zostawiał ich, a wręcz zapominał na długie tygodnie. Taka miłość wykańczała Kato, wpadła w depresję, chudła, marniała, a sam Stalin zdawał się nie dostrzegać zbliżającego się końca życia żony. Przyjechał do niej dopiero wtedy, gdy leżała na łożu śmierci w Tyflisie choć ponoć po jej śmierci płakał jak dziecko. Wszystko wskazuje na to, że były to ostatnie ludzie odruchy dyktatora, późniejsze swoje kobiety traktował wręcz okrutnie. Jego druga żona, młodsza o dwadzieścia jeden lat, Nadia była jego sekretarką. Początkowo nie było źle w tym związku, Nadieżda Alliłujewa urodziła Stalinowi dwójkę dzieci. Jednak nie byli dopasowani, ona neurotyczna i zazdrosna, on coraz częściej pokazywał swoje prawdziwe oblicze mrocznego despoty. Ona już za młodu była prawie inwalidką, miała za sobą przynajmniej dziesięć aborcji, stany depresyjne, okropne migreny, problemy ze sercem, on okrutny i chamski, nie liczył się z najbliższymi - poniżał ich, pluł przy stole, rzucał w domowników resztkami jedzenia. Ponoć Stalin nie był kobieciarzem lecz też nie pozostawał obojętny na ich wdzięki. Miał mnóstwo adoratorek, uwielbiały go, pisywały listy, wyznawały miłość:
"Drogi towarzyszu Stalin, niedawno śnił mi się pan… Mam nadzieję, że dostąpię audiencji. Załączam swoją podobiznę" - pisała pewna nauczycielka z prowincji.
   Do prawdziwej katastrofy doszło pewnego wieczoru, podczas którego wydano uroczystą kolację z okazji piętnastolecia Rewolucji. Małżonkowie pokłócili się, on zwrócił jej uwagę, że nie podnosi kieliszka w toaście; "Ej ty, wpij", ona odparła: "Nie jestem dla ciebie ej ty". Upokarzał ja na każdym kroku, wyzywał, rzucał w nią jedzeniem, w trakcie kolacji dzwonił do kochanki. Nadia starała się zachować spokój, wyszła z kolacji. Stalin pojechał spędzić resztę nocy w objęciach innej kobiety. Rano znaleziono Nadię martwą, oficjalnie podano, że zmarła na atak wyrostka robaczkowego, choć niektóre źródła twierdzą, że popełniła samobójstwo strzelając do siebie, inne, że wieszając się, a jeszcze inne sugerowały, że było to zabójstwo bo na szyi miała ślad po duszeniu. Co do bezpośrednich powodów śmierci też nie ma jednoznacznej odpowiedzi; zamordowano ją, miała dostać zlecenie na zabicie dyktatora ale nie umiała tego zrobić i doprowadzona została do rozpaczy targnęła się na życie, choć można też się dokopać do informacji, iż zrobiła to  bo Stalin podczas tamtej kolacji wyznał jej, iż jest jego córką - miał kilkumiesięczny romans z jej matką około roku przed jej narodzinami.
   Dżugaszwili podejrzewany był również o skłonności homoseksualne choć głęboko skrywane. Oficjalnie wielki wróg związków jednopłciowych wykazywał wielkie zamiłowanie do typowo męskich popijaw, a w aktach dotyczących naturalistycznej sztuki XIX-wiecznych malarzy pozostawił dziwne, niewybredne komentarze. W podobiźnie nagiego starszego mężczyzny Stalin dostrzegł podobieństwo do jednego ze swoich kolegów, Michaiła Kalinina: "Co taki chudy jesteś, Michaile Iwanowiczu? Pracuję. - Onanizm to nie praca. Zajmij się marksizmem, he he – dopisał na obrazku." Na innym dał taki wpis: "Nie siedź gołą dupą na kamieniu. Idź do Komsomołu albo na robotniczy fakultet". Czy to jednak jest dowodem na homoseksualne skłonności czy tylko jedynie na niewybredne poczucie humoru?

   O mocno skrywane skłonności do homoseksualizmu podejrzewany jest inny, równie straszliwy dyktator - Adolf Hitler. Już za młodu i w tej delikatnej materii, jaką jest intymna strona człowieka Hitler popadał w skrajności. Podczas pobytu we Wiedniu zakochał się w dziewczynie, którą znał jedynie z widzenia i nigdy nie zamienił nawet słowa. Ta jego platoniczna miłość trwała 4 lata i przerodziła się w dziwną obsesję. Pisywał dla niej wiersze, wyobrażał jak biorą ślub, tworzą rodzinę, a gdy uroił sobie, że się na niego gniewa popełnił, jak się zresztą później okazało, sfingowane samobójstwo. To nie przeszkadzało mu korzystać z płatnej miłości, co spowodowało, że zaraził się, nieuleczalną wtedy, kiłą.
   Wraz ze wzrostem jego wpływów i władzy rosło powodzenie u płci pięknej. Jedną z pierwszych ofiar bliskich kontaktów z Führerem była jego o dziewiętnaście lat młodsza siostrzenica Angela Raubal, przez wszystkich zwana Geli. Chociaż już wcześniej, zapewne nie przez przypadek, dwie z jego kochanek próbowały popełnić samobójstwo. Sama Angela prawdopodobnie odebrała sobie życie (chociaż istnieją poszlaki, że została zamordowana), po tym jak wuj osaczył ją, zamknął i zagarnął wyłącznie dla siebie. Przed śmiercią żaliła się przyjaciółce, że Hitler jest potworem i zmusza do rzeczy wyjątkowo obscenicznych.
   Najbardziej znaną partnerką jest Ewa Braun. Hitler i jego otoczenie rozpowszechniali tezę, jakoby nie miał on prywatnego życia i dniem i nocą poświęcał się dla narodu niemieckiego. Dlatego otoczył swoją długoletnią towarzyszkę życia murem milczenia i tajemnicy. Ewa, młodsza o dwadzieścia trzy lata, traktowana była przez niego instrumentalnie. Mówił, że "bardzo inteligentni ludzie powinni brać sobie prymitywną żonę”. A ona była mu bardzo oddana i lojalna. Mogła uniknąć losu swego okrutnego kochanka, jednak zdecydowała, że pozostanie z nim do końca i razem popełnili samobójstwo.
   Były i inne kobiety i to nie tylko Niemki. Wśród nich znaleźć można aktorki, działaczki polityczne, sportsmenki, arystokratki, jednak żadna z nich nie zakpiła tak z niego jak... jego córka Gizela. Mówiono, że jej matką była Tillie Fleischer, oszczepniczka i zdobywczyni dwóch olimpijskich medali podczas berlińskiej olimpiady 1936 r. Po tym, jak Leni Riefenstahl sfilmowała Führera gratulującego zwycięskiej sportsmence, mieli jakoby ośmiomiesięczny romans. Gizela gdy dorosła, przyjęła judaizm i poślubiła Żyda, syna rabina Francji, który zginął w jednym z hitlerowskich obozów śmierci. Ot, ironia losu.
   A sama historia każdego dnia dopisuje nowe karty miłosnych dylematów u szczytu władzy.